Wygonin (9-11
sierpnia 2007)
Po udanej zasiadce w Dobczyniu,
postanowiliśmy zaatakować kolejne znane łowisko - Wygonin. Tuż po
powrocie z "Rodea", zaczęliśmy dowiadywać się jak najwięcej o jeziorze i
postanowiliśmy zamówić miejsce. Już na samym początku uderzył nas fakt,
że wolne miejsca są dopiero w sierpniu, a my dzwoniliśmy tam w połowie
czerwca! Uznaliśmy, że skoro Wygonin cieszy się taką popularnością tym
bardziej trzeba się dobrze przygotować.
Wreszcie nadszedł upragniony 9
sierpnia. Dzień wcześniej samochód zapakowany do granic możliwości
włącznie z dachem i wyruszyliśmy około szóstej rano. Droga była
przyjemna, gdyż w większości były to szerokie "autostrady" (w dalszym
ciągu nie przypominają tych z Zachodu). Po długiej i wyczerpującej
podróży dotarliśmy do wymarzonego Wygonina. Pięknie położona wieś w
sercu lasu. Kilka domów, sklep i rybaczówka. I tu kolejne zaskoczenie.
Dojeżdżamy pod bramę a tam, przepiękny dom zbudowany na wielkim pomoście
w jeziorze. Można było tam wynająć pokój i łowić z stamtąd a na noc iść
do przestronnych i ciepłych pokoi. My jednak mieliśmy zamówione
stanowisko nad samą wodą, z dala od cywilizacji. Po załatwieniu
formalności, właściciel wskazał nam, gdzie znajduje się nasze miejsce.
Krzysztof udał się tam łodzią, ja zaś wraz z tatś, który pełnił rolę
kierowcy w tej wyprawie, samochodem. Po ciężkiej drodze dotarliśmy
wreszcie na miejsce.
Po rozbiciu obozowiska, zabraliśmy
się do sondowania dna. Wyglądało to dość dziwnie. Od lewej strony
łowiska, głębokość stopniowo malała. Po prawej stronie zaś powoli się
zwiększała. Mieliśmy tu zatem coś w rodzaju rowu. Jednak gdy marker
wylądował nieco dalej, w granicach 90 - 100 metrów, sytuacja była
dokładnie odwrotna! Po lewej stronie głębokość wynosiła około 4 metry,
na środku od 6-8 metrów zaś po prawej stronie znów około 4 metry.
Mieliśmy zatem w wodzie coś w rodzaju górki biegnącej prostopadle do
brzegu, a za nią zagłębienie. Postanowiliśmy umieścić po jednym zestawie
na głębinie i na płyciźnie. Cały teren zanęciliśmy rozmoczonym pelletem,
pokruszonymi kulkami i kukurydzą z konopiom. Wszystko było gotowe około
godziny siedemnastej. Do końca tego dnia nie było ani brania, a co
gorsza nie było widać obecności i oznak żerowania karpi. Wieczorem
przyszła ogromna chmura, która przyniosła silną burzę i obfite opady.
Prawdopodobnie karpie wyczuły ten skok ciśnienia i to było przyczyną ich
nieaktywności.
Następnego dnia obudziliśmy się
około godziny dziewiątej. Natychmiast przystąpiliśmy do ... sprzątania
po nocnej ulewie. Wszędzie bowiem leżały połamane gałęzie, a na macie do
odhaczania był prawdziwy basen. Musieliśmy także wybrać wodę z łódki. Po
małym oporządzeniu stanowiska zabraliśmy się za zmianę przynęt.
Postanowiliśmy wypróbować podobno sprawdzające się tam połączenia rybno
- owocowe. Do wody zatem pofrunęły rozmaite bałwanki ananasowo - krabowe
czy także truskawkowo - rybne. Dzień mijał wesoło. Na zmianę jedliśmy i
opowiadaliśmy sobie różne wędkarskie historie. Później postanowiliśmy
powiązać trochę haczyków i Krzychu zaczął kombinować. Zawiązał krótki,
około 10 centymetrowy przypon ... z miękkiej plecionki a włos dowiązał z
fluorocarbonu. Słyszeliśmy wcześniej o odwrotnych połączeniach, lecz
takie wydawało nam się kompletną nowością. Postanowiliśmy także
przerobić po jednej wędce na Metodę i wtedy Krzychu założył swój świeżo
skonstruowany przypon. Po około dziesięciu minutach od zarzucenia wędek,
usłyszeliśmy z utęsknieniem wyczekiwany dźwięk. Videotronic Krzysztofa
nieśmiało popiskiwał. Nie było to typowe branie, ale nauczeni różnymi
dziwnymi doświadczeniami postanowiliśmy to zaciąć. Niestety...okazało
się puste. Jednak po wyciągnięciu zestawu z wody okazało się, że nie do
końca. Na "czwórce" Kordy wisiała malutka płoteczka. Nieźle się wówczas
uśmialiśmy. Zaciekawiony tym zjawiskiem Krzychu, postanowił założyć
mniejszą kulkę. Po około pół godziny nastąpiło kolejne branie. Tym razem
brzmiało poważniej, gdyż Mitchel zaczął oddawać żyłkę na dość mocno
dokręconym wolnym biegu. Ta sama sytuacja. Zacięcie, zawód i znowu na
haku wisi mała, choć większa od poprzedniczki płotka. Teoria Krzycha
sprawdziła się. Ławica drobnicy, zwabiona zapachem kulki obijała się o
nią i próbowała jej skosztować. Ostatnia "sztuka" jednak, miała całą 12
mm kulkę w otworze gębowym. Resztę dnia nic już nie brało. Nawet płocie
się uspokoiły. Około godziny piętnastej zaczęło padać, więc schowaliśmy
się w namiocie. Po deszczu przerzuciliśmy zestawy wcześniej dipując
tylko przynęty. Zawiedzeni udaliśmy się na spacer i Krzychu znalazł
starego grilla na stanowisku obok. Zabraliśmy go do nas i gdy udało nam
się go rozpalić, zjedliśmy całą paczkę kiełbasek. Niestety nadchodząca
burza dawała o sobie znać. Schowaliśmy więc zbędne rzeczy do namiotu i
poszliśmy spać.
Obaj byliśmy zawiedzeni. Tyle
bowiem się nasłuchaliśmy o wygonińskich karpiach a tutaj takie niemiłe
rozczarowanie. Straciliśmy już całkiem nadzieję. Nawet nasz plan o
wcześniejszej pobudce i walce do samego końca legł w gruzach. Byliśmy
załamani. Wtedy to właśnie ze snu wyrwała nas grająca w namiocie
centralka. Ja wyskoczyłem z namiotu jako pierwszy i natychmiast
oprzytomniałem. Krzychowy Mitchel zaczynał się rozpędzać. Na polecenie
kompana zaciąłem i poczułem ten słodki ciężar. Ach jak pięknie wyginał
się jego Alivio! Gdy wyszedł z namiotu oddałem mu kij i poszedłem po
podbierak. Po krótkim, aczkolwiek żywiołowym holu przy brzegu ukazał nam
się piękny, zdrowy prześlicznie ubarwiony karp pełnołuski. Ależ mu
zazdroszczę, gdyż o takim marzyłem od zawsze. Po zważeniu i
sfotografowaniu bezpiecznie wrócił do wody. Może 7,2 kilo to nie jakiś
rekord, ale przy takich wahaniach pogody na prawdę cieszy.
Wkrótce potem zabraliśmy się do
zbierania obozu. Trochę to trwało, ale uwinęliśmy się z tym w miarę
szybko. Liczyliśmy na dużo więcej, ale jak się później dowiedzieliśmy
kilka tygodni wcześniej, zaledwie kilka stanowisk obok łowił Steve
Briggs. Podobno nic nie złowił, tak więc nie załamywaliśmy się. Wygonin
jest na prawdę doskonałym jeziorem, a racjonalne gospodarowanie jego
walorami pozwala, aby pływały tam na prawdę duże karpie. Na pewno
wrócimy tutaj za rok. Może wtedy uda nam się złowić coś więcej.
Nasza ocena: 10/10! (Mimo, że dużo
nie złowiliśmy :P)