W dniach 8 - 9 czerwca 2007 roku,
wraz z Krzysztofem udaliśmy się do Dobczyna, gdzie znajduje się bardzo
nowoczesne i popularne, sportowe łowisko karpi. Miejsce zamówiliśmy
telefonicznie kilka tygodni wcześniej. Pogoda od kilku dni dopisywała,
tak więc liczyliśmy na regularne brania.
Wyjechaliśmy rano około godziny
ósmej. Droga mimo iż przyjemna i krótka, przebiegała dość długo, gdyż
mieliśmy problemy z bagażem umiejscowionym na dachu samochodu. Na
miejsce dotarliśmy tuż przed godzin± dziesiątą. Po uiszczeniu opłaty za
wędkowanie, właściciel łowiska wskazał nam na mapie położenie naszego
stanowiska. Nasz numer 19 znajdował się niemal po drugiej stronie
zbiornika. Gdy tylko wjechaliśmy nad wodę, bowiem do stanowisk prowadzi
droga nad samą wodą, ujrzeliśmy pierwsze stanowisko a na nim walka
trwała na dobre. Kij pięknie pulsował pod ciężarem ryby. Ten widok
sprawił, że przybyło nam sił. Popędziliśmy jak najszybciej się dało na
stanowisko. Wyglądało bardzo obiecująco, co widać na załączonych
fotografiach.
Od razu zabrałem się do sondowania
dna i głębokości. Na wprost nas znajdowała się wyspa, w odległości od
której znajdowała się podwodna górka. Głębokość sięgała tam około 1,5
metra. Postanowiliśmy właśnie tam umieścić po jednym ze swoich zestawów.
Druga moja wędka wylądowała tuż pod samą wyspą, a drugi zestaw Krzycha
nieco przed wypłyceniem. Całą okolicę górki zanęciliśmy pokruszonymi
kulkami, kukurydzą z konopiom oraz odrobiną pelletu. Ze względu na
wysoką temperaturę powietrza i mocno nagrzaną wodę, zdecydowaliśmy łowić
na bardzo słodkie przynęty. Tak więc około godziny jedenastej stanowisko
było gotowe, łowisko zanęcone a my czekaliśmy na brania.
Czas płynął wolno, skwar lał się z
nieba niemiłosiernie. Temperatura sięgała 32 stopni w cieniu, a nasze
stanowisko znajdowało się niemal na polu, więc jedyny cień dawały nam
parasole wędkarskie. Gdy tak siedzielimy i rozmawialiśmy, nie
zauważyliśmy jak słońce zaczęło powoli zachodzić. Wówczas dostrzec można
było coraz liczniejsze bąble i spławy w obrębie naszego łowiska. Wkrótce
potem, nastąpiło pierwsze, bardzo delikatne branie na mojej wędce.
Zaciąłem mocno i po niemal całym dniu czekania wreszcie poczułem te
słodkie podrygiwanie na wędce. Hol był krótki a ryba niewielka. Po 5
minutach na macie wylądował 3 kilogramowy amurek. Taki mały a ile
radości! Niedługo potem ponownie odezwał się mój sygnalizator. Tym razem
branie było agresywniejsze. Dało się słyszeć, że ryba mocno się zapięła.
Tuż po delikatnym zacięciu nad wodę wyfrunął piękny amur. Znacznie
większy od poprzedniego. Hol był spokojny, lecz dopiero przy podbieraku
amur dał nam do wiwatu! Ostatecznie trafił na matę. Waga pokazała 7
kilogramów. Byłem zadowolony, zwłaszcza że przed nami była jeszcze noc i
cały dzień łowienia. Około godziny 21, ku mojej radości, po raz kolejny
odezwał się mój sygnalizator. Szybka reakcja i super organizacja
stanowiska pozwoliły wyciągnąć kolejnego amura. Tym razem ważył 5 kilo.
Cieszyliśmy się niezmiernie, ale w głębi serca czekaliśmy na brania
karpi, gdyż to one były głównym celem naszej wyprawy.
Noc była zimna. Temperatura
powietrza spadła aż do 14 stopni. Po skromnej kolacji położyliśmy się
spać. Zegar wskazywał wtedy godzinę 24. Śniłem o pięknym odjeździe, gdy
nagle z tego pięknego snu wyrwał mnie krzyk Krzyśka połączony z wyciem
sygnalizatora. Piszczał niesamowicie, a ja walczyłem z zamkiem od
śpiwora. W końcu wyskoczyłem na mokrą trawę w samych skarpetkach i
podniosłem wędkę. Trzeba przyznać, że jak na swoją masę ryba walczyła
wyjątkowo zaciekle. Po dłuższym holu (cwaniak zdołał daleko uciec
podczas mojego starcia ze śpiworem!), naszym oczom ukazał się pięknie
wybarwiony, zdrowy karp. Mimo mroku zważyliśmy go bez problemu i
zrobiliśmy kilka zdjęć. Ważył równe 8 kilogramów. Mogłem zatem spać
spokojnie dalej, gdyż cel wyprawy został osiągnięty. Został tylko
Krzysztof, który dotychczas spiął jednego amura, po czym rzekł że i tak
był za mały. Wkrótce jednak ze snu wyrwało nas popiskiwanie
sygnalizatora. Jeszcze zanim wyszedłem z łóżka wiedziałem, że to nie
moje (dźwięk własnych sygnalizatorów ma się we krwi!). Krzychu
wystrzelił z namiotu jak z procy i jeszcze zanim otworzyłem dobrze oczy,
on już zadowolony ciągnął rybę. Jego wieloletnie doświadczenie pozwoliło
mu na bezproblemowe wyholowanie 6 kilogramowego amura. Jak się później
okazało była to wspaniała godzina. Podczas gdy mój kompan wypuszczał
amura, zagrał mój sygnalizator. Szybka reakcja mimo wczesnej godziny i
po chwili waga wskazuje kolejne 5 kilo, a karp wraca do wody. W chwili
gdy stwierdziłem, że "chyba coś się ruszyło", kolejna wędka uginała się
pod wpływem zrywów amura. Podnieceni tym co się dzieje szybko ważymy.
Kolejne 5 kilo dla Krzycha! Wszystko to działo się około godziny
czwartej nad ranem. Później nastąpiła totalna cisza i już żaden z
naszych sygnalizatorów nie pisnął ani słówka, lecz mimo to byliśmy
bardzo zadowoleni.
Następnego dnia, po zjedzeniu
śniadania zabraliśmy się do zwijania obozowiska. Przez cały ten czas
ryby nie dawały o sobie najmniejszych znaków życia. Stwierdziliśmy, że
nie ma co czekać do wieczora i ruszyliśmy w drogę powrotną około godziny
czternastej. Może i dobrze, bo gdy wyjeżdżaliśmy z Dobczyna zaczęło
padać i dało się słyszeć silną burzę.
Z wyprawy jesteśmy bardzo
zadowoleni i gorąco polecamy "Wędkarskie Rodeo". Na pewno tam jeszcze
wrócimy. Nasza ocena akwenu : 10/10!