Tak
więc po niemal roku (różnica zaledwie tygodnia) postanowiliśmy
ponownie udać się do pana Jerzego Gorzyńskiego na „Wędkarskie
Rodeo”. Tym razem jednak nad zbiornikiem walczyli starzy przyjaciele
– ja i Jakob. Stanowisko numer 9 zarezerwowane było dla Nas już od
dobrych dwóch miesięcy. Pogoda była bardzo przewidywalna już na
kilka tygodni przed planowanym terminem wyjazdu. Żar lał się z nieba
niemiłosiernie, ciśnienie stało na 1014 hPa i nic nie wskazywało na
to że coś się zmieni. Wiatr powiewał ze wschodu z prędkością od 8-13
km/h.
Na łowisko
dotarliśmy w piątek, dnia 30 maja, po całym dniu ciężkiej pracy w
szkole. Po dotarciu na stanowisko zapakowanym do granic możliwości
samochodem ręce nam opadły. Wiedzieliśmy, że stanowisko jest ciężkie
pod względem tego co w wodzie, ale nie liczyliśmy się kompletnie z
faktem, że brzeg może wyglądać równie tragicznie! Przestrzeń
stanowiska, to zaledwie 4 metry między wysokimi drzewami
wyrastającymi z wody. I jak na takim małym odcinku zmieścić 4 wędki
?! Do tego wysoki brzeg, uniemożliwiał pozostawienie łódki
bezpośrednio na stanowisku. Zlani potem, podgrzewani niczym na
patelni zabraliśmy się do rozstawiania stanowiska. Tu kolejny
problem! Ziemia była tak wyschnięta i twarda, że o porządnym wbiciu
stojaka czy podpórek a nawet śledzi od namiotu było niemal
niewykonalne! W końcu udało nam się tego dokonać. Niestety przy
wyciąganiu wędek, napotkałem kolejny problem! Korba jednego z
kołowrotków złamała się w trakcie transportu. Jeszcze dobrze nie
zaczęliśmy łowić, a już powstała masa problemów. Na szczęście miałem
ze sobą jeszcze spoda, od którego odkręciłem kołowrotek zaraz po
wysondowaniu stanowiska. Jeszcze tylko wypłynęliśmy łodzią, by w
miarę możliwości, zbadać co jest poza zasięgiem rzutu markerem na
spodzie. Dno wyglądało tam nieco twardziej, a gdzieniegdzie było
porośnięte bujną roślinnością, która tworzyła swego rodzaju kępy. Na
około 60 metrach od brzegu, rozpoczynały się kołki, które ciągnęły
się aż do około 180 metrów od brzegu. Ze względu na ograniczone
możliwości stanowiska zdecydowaliśmy się ustawić dwa markery. Jeden
na około 120 metrach, bezpośrednio w kołkach i drugi tuż na granicy
z nimi. Gdy wróciliśmy na brzeg, obozowisko było już gotowe, gdyż
pomagał nam mój tata. Było to bardzo pomocne. Na lądzie nie
pozostaliśmy długo, bo zaraz udaliśmy się wywieźć zestawy, oraz
zanętę. Po powrocie zorganizowaliśmy stanowisko po swojemu,
upchnęliśmy do namiotów wszelkie klamoty, i wreszcie mogliśmy
spokojnie usiąść, coś wypić i zjeść.
Miłą pogawędkę,
przerwał wrzask sygnalizatora. Reakcja błyskawiczna. Mocne zacięcie,
ryby z ponad 100 metrów i walka się rozpoczęła. Ryba dała nam do
wiwatu przejeżdżając pod wszystkimi żyłkami i zmuszeni byliśmy
holować ją z łodzi. Wszystko skończyło się szczęśliwie, i po chwili
roześmiany sekretarz klubu pozował do zdjęć ze wspaniale ubarwioną
czternastką, oświetlaną blaskiem zachodzącego słońca. Wspaniały
widok! Tego dnia jeszcze przed nocą postanowiliśmy zmienić kulki, a
potem zmęczeni trudem szkoły, organizacji stanowiska i walki z rybą,
zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.
Rankiem, a w
zasadzie równo ze świtem, postanowiliśmy zacząć coś kombinować.
Wiatr nieco wzmógł się i fala na zbiorniku uniemożliwiała wypływanie
łodzią zdalnie sterowaną. Cały ranek kombinacji i nęceń, zaowocował
solidnym odjazdem na moim dalszym zestawie. Tym razem szybka decyzja
o holu z łódki i już po chwili na macie radośnie podskakiwał karp.
Jeszcze kilka zdjęć, waga i …. 10,5 kg. Na dobry początek ? Może
być. Jeszcze odkażenie rany, kilka zdjęć w wodzie i już spokojnie
odpłynął tam gdzie mu było najbezpieczniej, a nam miejsce to
sprawiało kłopoty z łowieniem, czyli we wspomniane wcześniej kołki.
Tego dnia pogoda wyjątkowo nas zmęczyła. Całodzienny upał, a
momentami silny i porywisty wiatr wręcz uniemożliwiał wywożenie
zestawów łódką zdalnie sterowaną co zmusiło nas do wywózki łodzią, a
to robiło mnóstwo hałasu. Przez cały dzień miałem 2 brania, jednak
nadzwyczaj trudne warunki w łowisku w połączeniu z silnymi odjazdami
zaowocowały zaczepem. Trudno, ale tak się zdaża. Na następne branie
trzeba było zaczekać aż do wieczora. Jedno branie na wędkach Kuby, i
nawet nie trzeba było wsiadać do łodzi. Nawet nie 10 minut i już
pozował do zdjęć z standardowym amurem z Dobczyna – czyli o masie 6
kg. Minęło niewiele czasu, gdy na końcu zestawu, tym razem mojego
wspaniale walczyła kolejna ryba. Ze względu na wcześniejsze
niepowodzenia, zdecydowałem natychmiast płynąć po rybę. Karp był
waleczny. Pływał w koło łodzi, a chwilami czułem się jak na morzu,
gdyż wpływał pod łódź. Walka była bardzo zacięta, a żadne z nas nie
chciało dać za wygraną. Zwycięstwo smakowało tym lepiej, gdy po
ważenie i sesji zdjęciowej, dyszka w zadziwiającym tempie popłynęła
po wypuszczeniu. Zupełnie jakby siłowy hol ani trochę go nie
zmęczył.
Noc przebiegła
spokojnie. Przynajmniej u nas na stanowisku. Nasz sąsiad Witek
złowił kilka ładnych karpi i amurów, standardowych dla Dobczyna.
Zaczynał się ostatni dzień naszego łowienia, więc wstałem równo ze
słońcem, by pokombinować co nieco przy zestawach. Efekt tego
porannego zamieszania na stanowisku? Pierwsze branie i tuż przed
godziną 6 na brzegu był z nami 8-śmio kilowy amur. Hol jak w
większości przypadków z łodzi. Zdrowo nas ciągnął. Nawet nie trzeba
było wiosłować. Wspaniała ryba! Niefortunny początek wyprawy już
dawno odszedł w zapomnienie przy tak wspaniale biorących rybach.
Kolejne branie na
ten sam smak, w tym samym miejscu nasunęły nam na myśl tylko jedno.
Zmiana na owego killera, wywózka 4 zestawów i o wpół do 8 kolejne
branie. Ja, znów szczęśliwy dzierżyłem w ręku kij, a zirytowany Kuba
znów wiosłował. Nie dziwię mu się, bo miał zestawy kilka metrów
dalej. Zaciętą walką nazwać tego nie można, ale było jak zawsze
ekscytująco. Chwila moment, kilka zdjęć i do wody wraca dziewiątka.
Wspaniale! Wybraliśmy doskonałe stanowisko, o doskonałej porze, a w
dodatku idealnie wyselekcjonowaliśmy łowisko. Niestety moje lenistwo
sprawiło, że ostatnie branie, gdy już wszystko było zwinięte,
schrzaniłem bo nie chciało mi się popłynąć po rybę i zdecydowałem
się na bardzo siłowy hol z brzegu. Zestaw nie wytrzymał na łączeniu
lead core’u z przyponem. Po prostu się rozwiązał. Zdarza się. Mimo
to, byłem jednak bardzo zadowolony z tej wyprawy. Ostatecznie
doskwierający upał i coraz większe chmary komarów oraz meszek
przyczyniły się do błyskawicznego opuszczenia stanowiska. Po drodze
pożegnaliśmy się jeszcze z Witkiem, wspaniałym karpiarzem i kompanem
do rozmów podczas długich nocy nad wodą.
Pierwsza poważna
wyprawa w roku 2008 zakończona sukcesem! Łączna masa złowionych
karpi i amurów wyniosła 57,5 kg. Oprócz tego dwa karpie, które mnie
pokonały oraz jeden którego straciłem przez lenistwo. Brzmi całkiem
ciekawie, zwłaszcza że to dopiero początek karpiowego sezonu.
Zobaczymy co jeszcze ciekawego przyniesie nam rok 2008. Wiem jedno.
Na pewno wrócimy jeszcze do Dobczyna!
Piotr
Pawlak